Praca odbywała się nocą. Pod osłoną ciemności ludzie schodzili się w kilkanaście osób; potem to i po kilkadziesiąt przychodziło. Bo byli do tego włączeni też ludzie żeby pilnować, stać na straży. Milicja podjeżdżała na zgaszonych światłach. Albo przychodzili polami i z odległości obserwowali. Mieliśmy też miejscowych, którzy donosili. Ogólnie ludzie mnie zwracali uwagę, kto donosi, mówili, na kogo uważać. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Ale ja miałem więcej ludzi życzliwości. I w tym była moja siła, że widziałem u tych ludzi wiarę. W tych gestach ich dobroci, ofiarności, w tym spojrzeniu, w tej trosce. To się wyczuwało – wspomina ks. Czesław Sadłowski <br> <br> Czasem trzeba było uciekać, chować się przed milicją. Nieraz robił się niesamowity popłoch wśród ludzi… Zostawiali wszystko, co mieli – marynarki, sprzęty – i lecieli, byle dalej w pole… Ale i ci milicjanci też nie mieli takiej śmiałości od razu podchodzić. To był zwykle jeden samochód, oni wtedy byli jeszcze biedni. No więc, jest noc. Oni speszeni, a ludzie wieją, każdy w inną stronę. <br> <br> Pan Kamiński, zięć pana Dudka z Daltrozowa, jak przeskakiwał przez siatkę, złamał nogę. Potem ukrywał się u swoich rodziców w Michałowie pod Piłą, żeby go nie wykryli. (…) Od 23 marca 1969 r. odprawialiśmy msze w wozowni, w chlewni, w obórce. Rozbieraliśmy ściany działowe i wchodziliśmy coraz dalej, stropy wzmacnialiśmy żelaznymi belkami…